|
GDYBYM MIAŁA ZNOWU WYBIERAĆ, BYŁABYM MISJONARKĄ...
Pamiętam jak dziś: Mistrzyni mówi do grupy postulantek: „To od waszej modlitwy będzie zależeć, czy ona wstąpi.” Byłam przerażona, bo wierzyłam w moc modlitwy i sobie pomyślałam, że jeżeli one będą się modlić, to jestem zgubiona. Więc w drodze do pociągu gorąco się modliłam do Pana, aby siostry nie modliły się za mnie.
S. Władysława Piróg, franciszkanka misjonarka Maryi, od 12 lat pracuje na Madagaskarze. Opowiada o początkach swojego powołania misyjnego i radzi, jak je rozpoznać.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowałam się innymi krajami. Sama nie wiem skąd, ale zawsze moją uwagę przyciągały zdjęcia dzieci z czarnego kontynentu. I powoli czułam w sercu pragnienie, aby tam pojechać, pomóc im, aby dać im trochę radości, bowiem w większości widziałam zdjęcia dzieci płaczących, wychudzonych, brudnych... Ponoć kiedy byłam małym dzieckiem, to ogłosiłam w domu i koleżankom na wsi, że chcę być siostrą zakonną. Kiedy raz do naszej parafii przyjechała siostra zakonna, to byłam cała szczęśliwa i zauroczona. I coraz bardziej przekonana, że ja też pójdę do zakonu. Jedyne, co mnie wtedy zmartwiło, to fakt, że trzeba będzie publicznie mówić, jak ta siostra. A do tego nie czułam daru i mówienie przy dużej ilości osób, raczej mocno mnie zawstydzało. Z drugiej zaś strony, nie stroniłam od towarzystwa i byłam zaliczana do wesołych. Zawsze miałam sto pomysłów na jakąś zabawę czy spotkanie. A w środku byłam nieśmiała i miałam małe poczucie swojej wartości. Dla tzw. dobra sprawy, dla wyższej idei potrafiłam się przełamać. Zawsze miałam motywację: dla Boga i z Nim. I tak pozostało zawsze. Kiedy oglądam zdjęcia z moich młodych lat, to widzę, że zdjęcia z afrykańskich krajów, często wycięte z gazety, stanowiły część dekoracji w pokoju w internacie, gdzie mieszkałam. Często modliłam się za te dzieci, za kraje trzeciego świata. I to pragnienie pojechania gdzieś daleko, na tzw. koniec świata było ciągle we mnie. Nie wiedziałam, jak je zrealizować, ale czułam, że jest ono dla mnie jakimś wezwaniem, jakimś znakiem. Lubiłam jeździć do sióstr na rekolekcje, na spotkania różnego rodzaju, na spotkania oazowe. Moje standardowe pytanie było: czy siostry wyjeżdżają na misje? Nawet kiedy tłumaczono mi, że ucząc w szkole też będę misjonarką, to jednak ja czułam w sercu, że dla mnie to za mało. Miałam może kilkanaście lat, kiedy ktoś ofiarował mi obrazek płaczącej dziewczynki afrykańskiej z napisem: „nikt nie ma prawa być szczęśliwym w oderwaniu od innych”. I te słowa nie dawały mi spokoju. W miarę upływu lat, w szkole średniej, nie zawsze myślałam o moim odkrytym pragnieniu bycia siostrą, ponieważ wyjazd na misje był dla mnie równoznaczny z powołaniem, z odpowiedzią na wezwanie Pana. W szkole średniej nie przestawałam „działać” na rzecz krajów misyjnych: modlitwa, czytanie książek i tego wszystkiego, co było o misjach. W sercu zazdrościłam pracującym tam misjonarzom. Nie myślałam o trudach, ale o tym, że ja mogę im pomóc, dać coś z siebie, i że będę szczęśliwa. Potem był czas, chyba rok przed maturą, że zapomniałam o życiu zakonnym. Miałam inne plany: założyć rodzinny dom dziecka. A jednak, chociaż nie zawsze chciałam to uznać, w sercu czułam, ze jest to, co prawda piękne, ale dla mnie jakby za mało, że to nie to... Kiedy spotykałam jakąś siostrę, to sobie myślałam: Co w niej jest? Czemu ona poszła do klasztoru? Czym ona żyje?... Zrozumiałam, że Królestwo Boże jest w człowieku i ze spotkań z siostrami w odwiedzanych klasztorach pamiętam najpierw ich przyjęcie, uśmiech, życzliwe słowo, ich wzajemne relacje a potem dopiero święte konferencje. Byłam w ruchu *Maitri*, zauroczona Matką Teresą z Kalkuty i tym wielkim dziełem miłosierdzia... Raz wpadł mi w ręce obrazek: siostra pisząca coś na piasku a obok niej mała afrykańska dziewczynka. Nie mogło to ujść mojej uwagi. I te słowa: „czekamy jeszcze na Ciebie”. To tak jakby je ktoś mówił właśnie do mnie. Na odwrocie był adres sióstr FMM. Wiec przyjechałam do Warszawy, gdzie przyjęła mnie z wielką życzliwością jedna z sióstr. Byłam cała szczęśliwa, że tak miło u sióstr. Zaproponowano mi wyjazd na kilka dni do Zakopanego, gdzie grupa nowych postulantek była na wakacjach. To był rok maturalny. Pojechałam i... nagle przestało mi się podobać. Pomyślałam sobie, że ja do klasztoru nie wstąpię. Ledwo przyjechałam, a już myślałam o wyjeździe. Nakłamałam, że muszę wracać do szkoły i pamiętam jak dziś: Mistrzyni mówi do grupy postulantek: „To od waszej modlitwy będzie zależeć, czy ona wstąpi.” Byłam przerażona, bo wierzyłam w moc modlitwy i sobie pomyślałam, że jeżeli one będą się modlić, to jestem zgubiona. Więc w drodze do pociągu gorąco się modliłam do Pana, aby siostry nie modliły się za mnie. Starałam się więc zapomnieć, być bardziej towarzyska, ładniej się ubierać i dać spokój z klasztorem i misjami. Udzielałam się w oazie, w innych grupach, dalej czytałam wszystko o tematyce misyjnej i tak miało być dobrze. Ale nie było... Lubiłam odwiedzać punkty powołaniowe, bo mnie tam ciągnęło i wszystko było takie ładne, kolorowe. Raz spotykam siostrę FMM, która była misjonarką w Indonezji. Mówi mi ona: „Popatrz, mam takie samo imię jak ty. Ja jestem już stara i trzeba kogoś, kto by mnie zastąpił na misjach”. To był dla mnie znak, co nie znaczy, że powiedziałam: tak. Niewiele później spotkałam jakiegoś franciszkanina, który mi mówi (dokładnie w Niepokalanowie przy punkcie powołaniowym), że ja to chyba myślę o zakonie i gdyby co, to on mi da adres do misyjnego zgromadzenia. Chciałam być grzeczna, więc wzięłam adres. A to znów FMM. I tam właśnie, na wieczornej Mszy św. zdecydowałam się na wstąpienie do klasztoru misyjnego, bo wiedziałam, że właśnie tam Pan mnie posyła. I jestem, od 12 lat na Madagaskarze.. I gdybym dziś miała dokonać na nowo wyboru, byłabym misjonarką. Jak rozpoznać powołanie misyjne? Powiedziałabym spontanicznie – to się czuje w sercu, to się skądś wie. Idąc dalej, to tak jak by człowiek czuł, że cały świat to jedna wielka rodzina w Chrystusie, a ten „kolorowy” to brat, często potrzebujący. To pragnienie, aby inni ludzie, o innych zwyczajach, kolorze skóry, też poznali Jezusa, Jego przesłanie miłości i nadziei, aby nie żyli bez celu, ale w świetle wiary ujrzeli sens ich życia. To pragnienie, aby wśród nich być, jak jedna z nich. To otwarcie się na inną kulturę w postawie szacunku i równości. To odczytywanie znaków swego powołania, czyli otwarcie się na łaskę Pana. A decyzja podjęta zgodnie z Jego wolą, daje głęboki pokój i wewnętrzną radość. A czego mi potrzeba na każdy dzień życia misjonarskiego? Kiedyś odpowiadałam słowami pewnego doświadczonego misjonarza, że potrzeba mi trzech rzeczy: po pierwsze cierpliwości, po drugie cierpliwości i po trzecie cierpliwości. A teraz wiem, że trzeba mi wiary Piotra, Abrahamowej ufności i większej, niż anielskiej cierpliwości. s.Władyslawa Piróg
|