|
Mamy gości. Do naszego domu na Wimbledonie przyjechały dwie siostry z Ghany. Witam się z Brigid. Mówię jej, że jestem tu dopiero od dwóch tygodni. „A więc jesteś dzieckiem w angielskim” – śmieje się do mnie. I ma rację. Nie umiem jasno wyrazić swoich potrzeb i przemyśleń. Tylko kilka najpotrzebniejszych słów. A dookoła ludzie szybko wymieniają myśli w niezrozumiałym języku, wzbudzając moją zazdrość. Co z tego, że w środku jestem dorosłym człowiekiem. Na zewnątrz naprawdę jestem tylko dzieckiem.
Początek przygody z misjami przypomina narodziny dziecka. Trzeba wyjść z własnego kraju, opuścić rodzinę, przyjaciół, jedzenie, pogodę, przyzwyczajenia, zaczerpnąć nieznanego powietrza i... uczyć się życia od początku. Niejeden z nas musiał zmierzyć się z trudami nauki obcego języka. Przechodził przez okres „dzieciństwa”, nieporadnie formułując swoje myśli. Potem, potykał się co chwila o odmienną gramatykę i rozliczne pułapki lingwistyczne. Wreszcie, powoli dochodził do wprawy. Przed misjonarzem stoi znacznie trudniejsze zadanie: przede wszystkim, najprawdopodobniej nie jest to jego ostatni obcy język. Przyjdzie mu być prawdziwym poliglotą. W Afryce, gdzie parafie liczą od kilkunastu do kilkudziesięciu wsi, zdarza się, że niemal w każdej wiosce mówi się innym językiem. Oczywiście, oprócz języka urzędowego, jakim zwykle jest angielski lub francuski lub hiszpański. Dla odmiany, w Azji rodzime języki są tak różne od europejskich, że na biegłe posługiwanie sie językiem chińskim trzeba czekać do dziesięciu lat. Na pocieszenie – nabycie umiejętności komunikowania się w językiu arabskim zabiera o połowę mniej: tylko 5 lat. Język to jeszcze nie wszystko. Można nawet powiedzieć, że to dopiero początek. Żeby zrozumieć swoich parafian, zostać przez nich przyjętym i – co najważniejsze – przekazać im Dobrą Nowinę, trzeba wejść w duszę narodu. Zrozumieć ich mentalność, uznać mądrość wielu pokoleń, które wypracowały swoje tradycje. Nie jest to łatwe, bo najczęściej „ich” sposób myślenia jest kompletnie różny od naszego. Przy odrobinie pokory można się jendak wiele nauczyć. Choćby tego, że – jak mówią Afrykańczycy: „Wy macie zegarki, a my mamy czas”. W praktyce wygląda to tak, że „mając czas”, nie śpieszą się nigdy. Msza Święta nie zaczyna się o wyznaczonej godzinie, ale wtedy, kiedy wszyscy się zejdą. Eucharystia w rycie afrykańskim trwa zwykle do kilku godzin, ale nikomu się nie dłuży. Różne podejście do czasu, to tylko niewielki przykład „nowego życia”, jakie czeka misjonarza. Innym, ważnym elementem jest jedzenie. Co innego jest wyskoczyć raz na jakiś czas do orientalnej restauracji, a co innego dzień w dzień zajadać ryż z pikantnym sosem, marząc o polskim chlebie z kiełbasą. Trzeba jeść to, co jedzą wszyscy dookoła. Co więcej, powszechnie wiadomo, że odmówienie czegoś, co parafianie przygotowali „specjalnie na wielkie święto”, czyli z okazji wizyty misjonarza, byłoby wielkim nietaktem. I choć nie są to może tak przerażające potrawy, jak te, których musiał skosztować Indiana Jones, to zdarza się, że przysmak patrzy na jedzącego niewinnymi, acz ugotowanymi już oczętami... Trzeba się uczyć języka, myślenia, jedzenia i wielu innych rzeczy, żeby przestać być obcym białym. Wiele krajów misyjnych ma za sobą kolonialną przeszłość. Niestety, w tej historii biały człowiek był panem i grabieżcą, pogardzającym tubylcami i ich kulturą. Niosąc Dobrą Nowinę o powszechnym braterstwie w Chrystusie, trzeba stać się pokornym dzieckiem. Trzeba pozwolić owym „tubylcom” wziąć się za rękę i poprowadzić w środek ich ubogiej codzienności. Tam dopiero, kiedy się pozna, zrozumie i pokocha ich świat, można głosić Ewangelię. Właściwie głosi się ją już wcześniej – stając się „wszystkim dla wszystkich”. Wielu misjonarzy po latach stwierdza: „Kiedy tam jechałem, myślałem, że będę głosić Ewangelię, nawracać i dawać. A okazało się, że to oni zawstydzają mnie świeżością swojej wiary, niejeden raz sam muszę się nawracać; a przede wszystkim jestem bardziej tym, który otrzymuje, niż tym, który daje.” Małgorzata Korniluk FMM
|